Nocne mary Małopolski
Czytam właśnie cz. II Dziadów Adama Mickiewicza. Ciekawią mnie takie klimaty. Zważywszy na to, że przed nami Wszystkich Świętych, zachęcam i Was Drodzy Czytelnicy, byście poczuli klimat tego święta już dziś, czytając poniższy tekst.
Gdy tylko kończyło się lato, a dni robiły się krótsze, w domach pod wieczór stawało się gwarno. Za oknem hulał wiatr, w izbie posprzątano i napalono, więc by ciekawie spędzić czas, osoba najstarsza i najbardziej doświadczona zaczynała opowieść…
Nadchodzą długie zimowe wieczory, zmierzcha wnet popołudniu, a trudno znowu zaraz z kurami spać się położyć, bo nocy długiej człowiek nie prześpi. Więc po oporządzeniu bydła i koni, po spożyciu wieczerzy jeszcze gospodarz coś tam struże, naprawiając jakieś narzędzia gospodarskie, jakiś sprzęt domowy albo z fajeczką siedzi na ławce koło pieca, a kobiety znowu groch i bób łuszczą, pierze skubią lub jeszcze tu i ówdzie przędą len szary. Przy tem gadu, gadu rozmawia się o tem i owem, aż któraś z kobiet zacznie opowiadać cudowne lub straszne opowieści, bajki wesołe – pisał w 1924 roku znany etnograf Seweryn Udziela. Badając obyczaje mieszkańców Małopolski nie mógł pominąć chwil, gdy kończyło się lato, dni robiły się krótsze,a chaty wypełniał wieczorem blask ognia i przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści.
Za oknem hulał wiatr, w izbie posprzątano i napalono, a jeden z mieszkańców rozpoczynał opowieść. Słuchali go z uwagą wszyscy domownicy, w różnym wieku. W czasach, gdy nikt nie wyobrażał sobie istnienia telewizora ani komputera rozrywce służyły historie, których słuchało się z lekkim dreszczykiem, a jeśli fantazja opowiadającego była bogata, włos jeżył się na głowie praktycznie każdemu. - Jest tego ilość wielka, moc niesłychana, setki całe i baśni, i pieśni i zagadek przeróżnych. Niektóre z nich posiadają cechy wielkiej starożytności, inne snadź zaledwie od kilku dziesiątek lat są znane, a wiele powstało dopiero w czasach najnowszych, nieomal dnia wczorajszego – pisał Udziela.
Opowiadano sobie o zjawach i dziwach krążących rzekomo po okolicznych wioskach, i lasach. W wieczornych bajaniach pojawiali się święci z samym Panem Jezusem na czele, duchy zmarłych, nierzadko postać diabła i topielca, a także spore grono sprytnych, prostych ludzi, którym udało się a to okpić szatana, a to zażegnać niebezpieczeństwo ze strony ducha. Niektóre z tych opowieści zostały zupełnie zapomniane, a inne zyskały popularność i ogólnopolski rozgłos.
Do najbardziej znanych należy historia rodem ze Spisza. W Niedzicy, na zamku Dunajec mieszkała niegdyś inkaska księżniczka imieniem Umina. Historia ta jest dość egzotyczna, wiąże się bowiem bezpośrednio z Peru. W 1780 roku wybuchło w tym kraju powstanie przeciw Hiszpanom, na czele którego stanął jeden z krewnych męża księżniczki, Tupaka Amaru. Po upadku powstania nastał czas zemsty. Mimo, że młoda kobieta wraz z małżonkiem i swoim ojcem Polakiem, który był właścicielem zamku, uciekli z Ameryki Południowej aż do Europy, to nawet tutaj dopadł ich gniew mścicieli. W Wenecji zasztyletowano jej męża, a następnie przyszła kolej na nią. Śmierć przerwała jej żywot na zamkowym dziedzińcu, zginęła w ten sam sposób co jej małżonek, uszedł z życiem jedynie ich malutki synek. Umina ponoć przechadza się dziś pod postacią Białej Damy tam gdzie zginęła, czyli po niedzickim dziedzińcu zamkowym. Jej obecności towarzyszy zawsze gwałtowny wicher, jednak jak powiadają, jest ona łagodnie usposobionym duchem. Historia ta jest wprawdzie legendą tylko w zakresie mistycznych powrotów Uminy na ziemię, pod postacią ducha. Księżniczka istniała naprawdę, gdy została zamordowana, jej ojciec Sebastian Berzevici sporządził testament, którego postanowienia miały zabezpieczyć przyszłość osieroconego dziecka. Dokument ten ukrywany był najpierw w krakowskim klasztorze Augustianów, a następnie w kościele św. Krzyża, gdzie odnalazł go po latach Andrzej Benesz, potomek tej polsko-inkaskiej rodziny. 31 lipca 1946 roku zapisy sporządzone przez pra-pradziada pozwoliły mu odnaleźć pod progiem zamkowej bramy inkaskie kipu: węzełkowy zapis, który podobno kryje informacje o miejscu ukrycia skarbu. Pozostaje on jak do tej pory własnością rodziny i nikomu nie udało się go odczytać, co pobudza powstawanie nowych opowieści związanych z tą tajemnicą.
Z kolei na zamku w Suchej Beskidzkiej natknąć się można na widmo Anny Konstancji, która władała nim na przełomie XVII i XVIII wieku. W przeciwieństwie do opisywanej powyżej Uminy, zwano ją „Srogą Panią”, gdyż za życia odznaczała się bardzo surowym charakterem. Za małe występki karała bowiem swoich poddanych chłostą lub wtrącała do lochów. Po jej śmierci na zamku zaczął się pojawiać duch kobiety ubranej na czarno, we wdowim welonie na twarzy. Gdy zjawa miała się ukazać, dął zimny, nieprzyjemny wiatr, a zewsząd wysuwały się szuflady. Miejscowi do dzisiaj wspominają, że straszyła w ten sposób kolejnych właścicieli zamku.
Inna opowieść dotyczy zamku nieopodal Krakowa, w Pieskowej Skale, z którego wieży miała wyskoczyć panna. Owa kobieta zrozpaczona faktem, że chciano ją wydać za mężczyznę z rodu Szafrańców, skoczyła w przepaść. Ponoć widuje się ją na skalnym urwisku, oczywiście pod osłoną nocy.
***
Jana Spólnika, opiekuna koła miłośników Szymbarku oraz miejscowego kościółka, a w przeszłości wieloletniego dyrektora tamtejszej szkoły odwiedzam w szkolnym muzeum, pośród starych pamiątek w postaci czarno-białych zdjęć, sprzętów codziennego użytku, czy dokumentów, które zebrał na przestrzeni lat. Klimat miejsca sprawia, że opowieści słucha się z jeszcze większym zainteresowaniem. - Ładnych parę wiosen temu zbierałem informacje o historii Szymbarku do mojej pracy magisterskiej. Rozmawiając ze starszymi mieszkańcami miejscowości, tematy wiele razy schodziły na te o wszelakich zjawach, strachach i duchach błąkających się po tutejszych ziemiach. Mogę potwierdzić, że do dziś wiara, że tutaj straszy gdzieś w ludziach jest! Strachy najczęściej pojawiały się za potokiem bielańskim - na cmentarzu wojskowym, w okolicach kasztelu lub nad rzeką. Najbardziej „sprzyjającymi” miejscami okazywały się i okazują te zadrzewione, gdzie wiatr dmąc, wydaje najdziwniejsze dźwięki – wyjaśnia.
Jan Spólnik Fot. archiwum autora
Według rozmówców Spólnika, historie o strachach są prawdziwe. – Ci ludzie byli przekonani o swojej racji, a umiem rozróżnić czy ktoś kręci, czy nie. Większość z nich już nie żyje, ale pamiętam wszystko doskonale. Każdy człowiek, z którym rozmawiałem na temat strachów, miał poważny wyraz twarzy, ton wypowiedzi przesiąknięty emocjami. Nieraz w trakcie opowiadania następowało wręcz wzruszenie. Nie mogłem się z tego śmiać, bo by się obrazili. Byłem blisko nich, nieraz zaznałem wspaniałej gościny. We wrześniu częstowali mnie suszonymi śliwkami, często wracałem od nich obładowany gruszkami. Same rozmowy trwały bardzo długo, po kilka godzin – przyznaje.
Jedną z kilku historii, które Pan Jan opisał w „Legendach i opowiadaniach o strachach z terenu Szymbarku” jest ta o Dróźnickiej. Akcja działa się w czasie I wojny światowej, gdy w tej miejscowości stacjonowali żołnierze austriaccy i mieli w pobliżu jej domu – dziś już nie istniejącego - obozowisko. Mieszkanka Szymbarku, która żyła sobą i dla siebie, nieraz z ukrycia przyuważyła jak rwali oni jabłka z jej sadu. Poszła na skargę do dowódcy, a ten spytał jej czy rozpozna twarze „złodziejaszków”. Odpowiadając twierdząco ustaliła też wymiar kary, gdyż dowódca nie miał na to żadnego pomysłu i rozkazał uczynić to jej. Nie wahając się ani chwili stwierdziła, że za kradzież należy się jednemu z żołnierzy… kara śmierci. Dowódca był człowiekiem, który dotrzymywał słowa. Wkrótce żołnierz poniósł śmierć i pochowano go przed progiem domu kobiety – ku przestrodze dla innych. Od tego czasu Dróźnicka nie zaznała już spokoju. Powodem nie były jednak wyrzuty sumienia, lecz dziwne zdarzenia w jej domu, dziejące się nocą, gdy na niebie pojawiał się księżyc. – A to przewracało jej łóżko, a to zdzierało z niej pierzynę, zaś drewno w piecu nagle rozpalało się samo. Dumna dotąd kobieta krzyczała i płakała wniebogłosy, jednak już do końca życia męczyła się z tym piętnem – wyjaśnia Spólnik.
Inna mieszkanka Szymbarku, śp. Helena Krupa z „Górek” wspominała jak pewnego razu, w jeden z szarych dni, przechodząc obok tamtejszego cmentarza wojskowego, przed wejściem na jego teren przyuważyła postać odzianą na czarno. Osoba ta miała smutny wyraz twarzy. Ta czerń – jak wspominała Pani Helena – była ogromnie czarna. – Opowiadała mi to z taką ekspresją w głosie, że nie sposób było jej nie wierzyć– przyznaje mój rozmówca. Jak się później okazało na wsi panował przesąd, że gdy umierał któryś ze starszych mieszkańców, widywano tajemniczego, starszego „żałobnika”. Gdy z kolei na drugi świat odchodził ktoś młodszy, spotkać można było dziecko odziane w czerń. I faktycznie, umarł wtedy jeden ze starszych mieszkańców – dodaje Spólnik.
Kolejną opowieścią jest ta związana z kapliczką, znajdującą się w miejscu gdzie do rzeki Ropa spływa potok bielański. Woda szumi tam jakby mocniej, wręcz szeleści, a to ze względu na skały, które wystają z jej dna. Jak jest tzw. wielka woda to słychać już niemal ryk. - Opowiadał mi pewien mężczyzna z „Zalipia” jak w listopadzie szedł tamtędy do domu. Rzeka – nieco podmarznięta – szumiała tego wieczora mocniej niż zwykle. Drzewa również. Wtem zauważył on nad jej brzegiem półnagą kobietę. Był zdziwiony: „Kto to widział kąpać się w listopadzie?” – powtarzał w duchu. Postanowił to sprawdzić. Po cichu zbliżał się do tajemniczej niewiasty, a gdy mógł już dostrzec jej twarz stwierdził ze zdumieniem, że wygląda jakoś znajomo. Nagle widmo, nieco chyba spłoszone obróciło się wokół siebie i rozmyło w powietrzu. Zdenerwował się. – Wspominał mi, że był wręcz przekonany, że to jego siostra Anielka, takie głupie żarty mu urządza, ale Aniela była w tym czasie w domu i nie mogłaby zdążyć przed nim – wyjaśnia Spólnik, po chwili dodając: - Mój kolega Zbyszek Dudek, jeszcze wyższy od Pana, wyznał mi kiedyś, że idąc tamtędy czuł dreszcze. Wyczuwał, że coś tam może być. I faktycznie, panuje przeświadczenie, że w tym miejscu straszy – przyznaje.
Ciekawą historią jest również ta o dwóch braciach. Późnym wieczorem z pracy wracał właśnie pieszo Jan Obrzut ze swoim bratem. Mężczyźni wybrali sobie skrót koło cmentarza, bowiem mieli tamtędy bliżej do domu. Zegar wskazywał już północ. W bramie cmentarnej rosły dwa wielkie świerki, a pomiędzy nimi ni stąd, ni zowąd zauważyli ubrane na biało dwie Maryjki ze świecami. Były ogromne niczym wspomniane świerki, a im bliżej mężczyźni podchodzili, tym one były większe. Nagle zerwał się wiatr, świece zgasły, a bracia nie namyślając się długo wzięli nogi za pas. – Z przejęcia nie potrafiliśmy sklecić słowa. W domu przypomniałem sobie, że dziś Marii, ósmego grudnia. Miałem trzy siostry, Marię, Dorkę i Stefę, które umarły za młodu. To chyba dwie z nich nam się pokazały - wspominał Janowi Spólnikowi przejęty Obrzut.
Jak przyznaje Spólnik, w Szymbarku krąży także legenda głosząca, że straszy w tamtejszym kasztelu. Latem, gdy księżyc świeci wysoko na niebie, a ludzie dawno już zapadli w głęboki sen, można nieraz usłyszeć ni to jęki, ni to zawodzenia, jakby jakieś pomruki. Zdaje się, że to krzyki tych osób, które za życia grzeszyły, żyły na zamku rozpustnie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że jeden z dziedziców zamku został w nim zamordowany przez własną żonę. Kto ma bujną fantazję i bogatą wyobraźnię może te głosy usłyszeć. Wiatr również robi swoje.
Mój rozmówca wspomina na zakończenie swoją własną historię. Była zima 1967 roku, wracał właśnie z próby do jednego z przedstawień. Idąc do domu koło cmentarza, usłyszał że w składziku grabarza coś się tłucze. Pogoda była „sprzyjająca”, ponieważ niebo przesłaniało kilka chmur, księżyc rzucał delikatną poświatę, a w tle za sprawą wichru dochodziły z oddali jakieś odgłosy, jakby charknięcia… Wtem drzwi budki się otworzyły, a z wnętrza wybiegł biały, ogromny pies. – Był w moich oczach ze cztery razy większy, niż owczarek podhalański, ale warto pamiętać również, że strach ma wielkie oczy. Psisko dużymi susami przeskoczyło przez kilka grobów i zniknęło w gęstwinie. Niby był to „tylko” pies, ale 400 metrów do domu pobiłem w rekordowym tempie, na pewno szybciej niż ci wszyscy biegacze. Przez długą chwilę leżałem na łóżku, aż mnie w sercu kuło. Nie zapomnę tego do końca życia, mogę powiedzieć tylko jedno: to był strach! Żeby jednak nie było, że Spólnik oszalał powtórzę raz jeszcze: strach ma wielkie oczy, a czy opowieści o duchach to prawda czy nie, każdy powinien osądzić sam.
Tekst ukazał się w nieco skróconej formie na łamach magazynu „Modny Kraków”. (Nr 31 Listopad 2012)
Komentarze
Prześlij komentarz