Arkadiusz Serafin: Nigdy bym tego nie przewidział
Rozmowa z Arkadiuszem Serafinem, jednym z najlepszych piłkarzy pochodzących z Gorlic. Obecnie występuje on w Limanovii Szubryt Limanowa - liderze trzeciej ligi. Były piłkarz m.in. Glinika oraz Sandecji w ostatnią Noc Sylwestrową został trafiony petardą w twarz. Uraz był na tyle poważny, że lekarze stwierdzili złamanie kości twarzy, oczodołu, jarzmowej oraz nosa. W rozmowie Arek mówi m.in. jak zmienił się po tym zdarzeniu, co spotkało go na SORze oraz w czym będzie grał, gdy już wróci na boisko.
Za O.S.T.R.-em: „Ból doświadczeń sprawia, że śmiech znika” – można powiedzieć, że w ostatnim czasie rozumiałeś to zdanie w sposób wyjątkowy.
O kurcze… zaskoczyłeś mnie trochę tym pytaniem (śmiech). Nie ma co ukrywać, trochę ostatnio przeżyłem. Wypadek, dwa tygodnie w szpitalu, operacja i rehabilitacja, która trwa do dzisiaj. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem, nie byłem przygotowany na taki obrót spraw. Nie ma jednak takiego bólu, którego człowiek nie jest w stanie znieść. Jak to się mówi „co Cię nie zabije, to Cię wzmocni”.
Jak się czujesz świeżo po zdjęciu szwów?
Byłem szyty trzy razy. Pierwszy raz po urazie powieki prawego oka, założono mi pięć szwów. Było to robione od razu po wypadku ale już w Gorlicach. Szwy zdjęto mi po tygodniu, a następne były zakładane w trakcie operacji – m.in. wewnątrz jamy ustnej. Nie czułem jakiegoś szczególnego bólu, więc było w porządku. Teraz jest jeszcze lepiej. Ale się rozgaduję (śmiech).
Fot. limanovia.net
Spodziewałeś się kiedykolwiek, że można złapać kontuzję akurat w taki sposób? To chyba pierwszy taki przypadek w historii piłki!
Na pewno się nie spodziewałem. Nawet ktoś jakiś czas temu na boisku powiedział mi, że jestem nieśmiertelny, bo rywale często mnie faulują, a i tak nic mi się nie dzieje. Nigdy w życiu nie powiedziałbym, że wypadnę z okresu przygotowawczego dlatego, że oberwę petardą.
Jesteś optymistą?
Teraz tak. Wspomniana sytuacja nauczyła mnie tego, że trzeba nim być. Wcześniej, chyba tak nie miałem. Doceniam to, że mogłem stracić naprawdę dużo ale jednak tak się nie stało.
W krakowskiej klinice, którą w dalszym ciągu odwiedzam, lekarze i pielęgniarki przyrównują mój uraz do obrażeń 16-latka, którego też trafiła petarda z fajerwerku. On stracił jednak oko i pół twarzy. Moje całe szczęście polegało na tym, że byłem na siedemnastym metrze toru lotu tej petardy, a nie w końcowej jego fazie. Uderzyła mnie w twarz, ale jednak jeszcze się odbiła i dopiero wtedy wybuchła.
Czy w Twojej głowie pojawiały się myśli w stylu „kurde, kilka milimetrów dalej i mogłem stracić oko”?
Pojawiły się. Miałem naprawdę różne myśli. Niektóre z nich były bardzo pesymistyczne. Pierwsza opinia lekarzy też była niezbyt ciekawa. Nie widziałem na prawe oko praktycznie w ogóle. Trwało to trzy dni. Teraz myślę inaczej i wierzę, że oko będzie zdrowe.
Co pamiętasz z tamtych dramatycznych chwil?
Byłem tego wszystkiego w pełni świadomy. Po uderzeniu od razu wiedziałem, że to była petarda. Widziałem blask tego światła. Najbardziej bałem się o oko i właśnie na nim czułem – jeśli można tak powiedzieć – coś niepokojącego. Nie przejmowałem się tym, że mogę mieć obrażenia twarzy, bo wiadomo, że kości twarzy można jakoś złożyć, naprawić, a oka wymienić nie można.
Bałem się spojrzeć w lustro. Również każdy kto mnie odwiedzał w szpitalu, przyznawał później, że miał obawy przed wejściem na salę gdzie leżałem, bo nie wiedział jak wyglądam. Na szczęście bardziej przypominałem kogoś po pobiciu, niż po uderzeniu petardą.
Pamiętam też dość ciekawą historię. Zaraz po całym zajściu moi znajomi zadzwonili po karetkę. Jak się jednak okazało, żaden z zakopiańskich ambulansów nie mógł po mnie przyjechać, ponieważ wszystkie były zajęte. Wsiedliśmy więc w taksówkę. Po przybyciu na SOR natrafiliśmy na kolejną przeszkodę. W kolejce do rejestracji czekało chyba z osiem osób. Jako pacjent przywieziony samochodem miałem się w niej ustawić. Dodatkowo sale były przepełnione i nie mogli mnie przyjąć. Sytuacja patowa. Wtedy nie wytrzymali moi koledzy, Grzesiek Banaszek i Wojtek Chorobik. Zaczęli robić zdjęcia dwóm stojącym nieopodal karetkom i dzięki temu przetransportowano mnie do gorlickiego szpitala.
Jak mógłbyś opisać ten ból? Da się go w ogóle jakoś przyrównać do urazu piłkarskiego?
Na pewno towarzyszyła mi spora adrenalina, szok, bo nie czułem przez ten czas niczego specjalnego. Jak wspomniałem, czułem jednak na oku, że coś jest z nim nie tak. To tyle.
Do gry w piłkę masz wrócić pod koniec marca. Do tego czasu…
Wczoraj (wywiad przeprowadzony 30 stycznia) byłem na kontroli w Krakowie. Następną mam 6 marca. Będzie bardzo dokładna. Po niej – jeśli wszystko będzie dobrze z twarzą i z okiem – dostanę zgodę na treningi. Już takie na 100 procent. Na dzień dzisiejszy muszę się rehabilitować ale stopniowo. W grę wchodzi basen czy rowerek do ćwiczeń. Za jakiś czas być może trochę pobiegam. Po każdych 10 minutach ćwiczeń muszę mierzyć ciśnienie, czy nie dzieje się nic złego. Na razie zatem jest spokojnie. Ćwiczę na miejscu, ale przynajmniej dwa razy w tygodniu jadę pokazać się do Limanowej, pobyć z chłopakami. Zżyłem się z nimi.
Czy dostałeś jakieś wsparcie od swojej obecnej drużyny?
Tak. Leżąc w szpitalu, to nawet śmiali się ze mnie, że w jeden dzień przyjechała mnie odwiedzić pierwsza jedenastka, a na drugi dotarli rezerwowi. Pocieszali mnie, próbowali rozbawić. Byłem tym szczerze zaskoczony, czułem, że jestem potrzebny. Leżąc czy to w Gorlicach, czy w Krakowie odwiedziło mnie łącznie kilkadziesiąt osób.
Z trenerem Limanovii, Dariuszem Sieklińskim jestem w stałym kontakcie telefonicznym. Pomaga mi, pracuje już nad planem treningowym, bym mógł grać jak najszybciej. Jeśli wrócę w marcu, będzie to bardzo szybki powrót.
Szpital to miejsce, gdzie jest sporo czasu na przemyślenia. Miałeś jakieś?
Tego czasu faktycznie trochę było, bo dwa tygodnie. Uzmysłowiłem sobie, że trzeba cieszyć się życiem, bo nie mamy wpływu na niektóre rzeczy i możemy stracić coś, o czym w ogóle nie myślimy. Jak wspomniałem nigdy nie przewidziałbym, że mogę dostać w twarz petardą i stracić przez to sporą część przygotowań.
Lubisz hip-hop, zapewne słuchałeś czegoś w wolnym czasie w szpitalu.
Jak lubię Wojtka Sokoła, tak w szpitalu słuchałem głównie kawałka Bezimiennych pt. „Prości ludzie”. Jakoś tak mi pasował do tego wszystkiego, do tych okoliczności.
Nieco ponad trzy lata temu, gdy rozmawialiśmy stwierdziłeś, że każde kolejne powołanie do reprezentacji U-17 traktujesz jako „kolejny krok w stronę wielkiego futbolu”. Jak to widzisz dzisiaj? Czy będziemy mogli oglądać wielką piłkę w wykonaniu Arka Serafina?
Powiem szczerze, jestem optymistą – także w tym względzie. Nie patrzę w przeszłość, na to co mogłem zrobić, a czego nie zrobiłem. Skupiam się na tym co teraz, co będzie jutro, co pojutrze. Wtedy, gdy przechodziłem do Lecha wszystko działo się chyba trochę za szybko. Ludzie wyobrażali sobie, że skoro poszedłem grać do Poznania, to za chwilę zagram też w Ekstraklasie, a ja trafiłem tam po naukę.
Z perspektywy czasu, cieszę się, że niemal wszystkie decyzje jakie podjąłem były moje. Lecha opuściłem, bo stwierdziłem w końcu, że to trochę nie ma sensu. Siedziałem na ławce rezerwowych w Młodej Ekstraklasie, 600 km od domu, a miałem już ofertę z Sandecji. Krok by choć być w szeregach pierwszoligowca, nie był krokiem w tył.
Wracając jeszcze do Lecha. Miałem 16 lat, a w drużynie znajdowało się wielu starszych zawodników typu 19 – 20 lat. Szczerze powiem, że trener, który był tam wówczas, Jerzy Cyrak (obecnie II trener seniorów Lecha Poznań) patrzył na mnie i na kolegę – obaj z rocznika 93 – trochę jak na takich, którzy jeszcze mają czas, muszą poczekać na swoją szansę. Wierzyłem w siebie, wierzyłem, że mógłbym podjąć rywalizację ze starszymi ode mnie. W debiucie w młodym Lechu spisałem się przecież bardzo dobrze…
Jak myślisz, zagrasz w tym roku w drugiej lidze i dlaczego tak miałoby się stać?
Bardzo chciałbym występować na tym poziomie. Pamiętam tę ligę z czasów gry w Puszczy Niepołomice, gdzie zaliczyłem kilka występów. Dążymy do tego jako zespół, mamy naprawdę świetne warunki – jeśli chodzi o treningi, o drużynę, o prezesa, o sponsorów. Nic nie jest w stanie nam zagrozić, byśmy się tam znaleźli.
Wracając do mnie, będę grał w specjalnej masce chroniącej twarz w czasie gry i treningów. Nie jest to jednak takie proste. Nad maską pracuje masażysta z Limanovii, który już poinformował mnie o tym, że trzeba będzie wykonać odlew twarzy, gdyż wszystko musi być dopasowane w sam raz. Musi też posiadać specjalny certyfikat, by sędziowie mogli dopuścić mnie do gry.
Zakładając Wasz awans – myślisz, że mógłbyś się wtedy pokazać piłkarskiej Polsce?
Wychodzę z założenia, że nawet jak grasz w czwartej lidze, klasie A czy B to jeśli jesteś dobry, to się pokażesz i Cię dostrzegą.
Fot. archiwum autora
Wywiad przeprowadzony na terenie pizzerii/kawiarni "Rafaello" w Gorlicach
Rozmowa również na:
Komentarze
Prześlij komentarz