Jesienny majestat część 1
Jesień to czas, gdy zdecydowanie czuję i widzę więcej. Niczym Fokus w utworze "Jestem Bogiem". Oto dowód.
Grupując pory roku pod względem pierwiastka „naj”, na pierwszym miejscu zdecydowanie i bezapelacyjnie razy sto dwa, stawiam na jesień. To już moja dwudziesta piąta, której mam okazję posmakować. Nie przymierzając kocham ją niczym Czesław Niemen Warszawę, bądź niegdyś Doda Nergala. Tekst w zamyśle ma być odebrany i żywię nadzieję – jest – jako bezpretensjonalny w stylu introspekcji. Prawda jest najpiękniejsza.
Fot. autor
Już we wrześniu nozdrza napełniają się nim z dnia na dzień. Zapach. Coraz silniejsza woń suchych liści miesza w głowie niczym pobudzający do życia narkotyk. Jeszcze niedawno żywo i zielono budowały one letni pejzaż. Oko widzi połyskujące eleganckim brązem kasztany. Meble kalwaryjskie lub coś na ich kształt. Grzyby najlepiej zbiera się rankiem. Trawa zmienia się w jedyny swego rodzaju dywan nierzadko pokryty już siwym szronem. Dla niektórych pewnie już jest lekko pretensjonalnie, ale przysięgam – nie dążę do tego. Publiczny poklask mimo wszystko wywiera małą presję. Nie mogę się powstrzymać. To tak jak z łuskaniem słonecznika. Wciąga i koniec.
Chłód poranka, symptomatyczny dla jesieni lekki o tej porze zapach mrozu rozpylony w powietrzu, niczym najlepsze perfumy – niezbyt irytujący lecz wyczuwalny. Wieczór napełniony wilgocią. Niczym stare, ceglaste mury. I te spadające liście… Kojące i niepokojące. Zamiatające jezdnię. Opadające na szybę samochodu. Zniewalające niejeden rozum. Liście na drzewach przesiąknięte tysiącami barw i ich odcieni, niczym w piosence Izabeli Trojanowskiej karmazynowy dwór z jego salami i lustrami. Istne delirium radości! Najlepiej fotografować jesienny pejzaż do połowy października. Potem drzewa są jedynie swoimi własnymi, zubożałymi karykaturami.
Kojarzycie na pewno zapach dymu z wiosennych czy późno październikowych ognisk. Często spotykam go choćby jadąc autobusem. Przenika wszystko. Gdy go czuję widzę zbliżającą się jesień. To jej zapach. Cień. Nie wiem czemu tak myślę. Bluetooth od strony technicznej. Tego również nie wiem. Smakowicie skomplikowane pytanie.
Jesień to muzyka. Potężna anty kakofonia. Niektóre utwory znam z czasów gdy byłem ledwie kilkuletnim brzdącem. „Znam” to pewnie w tym przypadku zbyt potężne słowo. Kojarzę je jak przez mgłę, ale w głębi duszy wiem, że już kiedyś je słyszałem. Coś w nas jest. Kilogramy przeżyć. Zastygłe w bezruchu oceanu myśli emocje uchwycone niczym na fotografiach sprzed lat. Dawno suche już ubrania zawieszone jak na spinaczu. Niektóre z utworów do jesieni pasują. Inne mniej lub wcale ale skojarzenia z tą porą roku są dla mnie nierozerwalne. „Lemon Tree”, „Golden Brown” to dzieciństwo, które przypominam sobie za każdym razem gdy je słyszę. Sentymentalne. Też jestem. Do granic… Klenczona i jego „Jesień…” odkryłem ledwie rok temu, podobnie „Barwy Jesieni” Czerwonych Gitar. Wojenną więc jesienną „Patriotę” Zipery słucham od czasów nieopierzonego i zagubionego licealisty. Wszystkie te utwory uzupełniają mój obraz tego wyjątkowego czasu. Proces przemijania. Koniec czegoś żywego. Koniec gorącego i wilgotnego lata. Rumieniec. Mózg pracuje. Pojawiają się pytania. Jedno za drugim. Meloman woła zza winkla. Atakuje umysł. W międzyczasie pojawiają się pauzy…
Po co to wszystko? Kim jesteśmy? Gdzie przyjdzie nam żyć w życiu po życiu? Jak odpowiednio dobrze wykorzystać lata spędzone na ziemi?
Fot. autor
Jesień to góry. Te u mamy mojego taty w Męcinie w Gorlickiem. Rześkiej babci Janiny. Drewniany dom rodzinny wśród lasów połyskujący pod różnym kątem patrzenia farbą olejną typu „orzech jasny”. Jabłoń przed nim, która przeżyła wielu i wiele. Roślinna staruszka. Wszędobylska i kojąca woń lasu, z której niepostrzeżenie rodzą się spokój i cisza. Tajemniczy wiatr delikatnie, acz zdecydowanie kołyszący konarami drzew przybyły znad miejsc, w których nigdy jeszcze nie byłem. Czy będę? Czy mi się uda? Czy zdążę? Wypady na grzyby. Rydze. Pomarańczowe dary lasu, rosnące obok siebie, ofiarowujące swemu odkrywcy – prócz smaku – wielką, niczym niezmąconą radość. Niemal jak stary klaser ze znaczkami pocztowymi na zakurzonym strychu. To Bieszczady, które miałem okazję przemierzyć w październiku dwa lata temu, urzekające widokami, dziewiczą przestrzenią, a co za tym idzie - wolnością.
Jesień to wieś rodzinna mojej mamy. Wypady z kuzynostwem do opuszczonych domostw właśnie w głębi lasu. Tamtejszy klimat porównać można do tego rodem z horrorów klasy B, które to oczywiście wcześniej obejrzeliśmy od pierwszej do ostatniej mikrosekundy. Równej jednej milionowej sekundy. A jak! W ogóle najlepiej łykać te obrazy mroku właśnie jesienią. Tabletki na „niesen”. Kinowe seanse. Strach wyjść na ulicę. Kropelki potu delikatnie muskają skronie. Serce biegnie przed siebie. Bywa zabawnie. Pamięć zapisze co trzeba. Starość przypomni beztroskę.
(...)
Już na dniach druga część tego jesiennego tekstu. A tymczasem teraz zapraszam do obejrzenia moich kilku zdjęć, wykonanych dzisiaj: GORLICKI CMENTARZ - JESIENNA GALERIA KAMIENNYCH DZIEŁ SZTUKI CZ. 1
Fot. autor
Komentarze
Prześlij komentarz