Jesienny majestat

Tekst z października 2013

* Jesień to czas, gdy czuję i widzę więcej niż zwykle. Coś jak raper Fokus w Jestem Bogiem. Grupując pory roku pod względem pierwiastka „naj”, na pierwszym miejscu zdecydowanie i bezapelacyjnie muszę postawić na jesień. To już moja dwudziesta piąta, której mam okazję posmakować. Nie przymierzając kocham ją niczym Czesław Niemen Warszawę, bądź niegdyś Doda Nergala. Tekst w zamyśle ma być odebrany i żywię nadzieję – jest – jako bezpretensjonalny w stylu introspekcji. Prawda jest bowiem najpiękniejsza!

Już we wrześniu nozdrza napełniają się nim z dnia na dzień. Zapach. Coraz silniejsza woń suchych liści miesza w głowie niczym pobudzający do życia narkotyk. Jeszcze niedawno żywo i zielono budowały one letni pejzaż. Oko widzi połyskujące eleganckim brązem kasztany. Meble kalwaryjskie lub coś na ich kształt. Grzyby najlepiej zbiera się rankiem. Trawa zmienia się w swego rodzaju dywan, nierzadko pokryty już siwym szronem. Dla niektórych pewnie już jest lekko pretensjonalnie, ale nie o to chodzi, chociaż z drugiej strony publiczny poklask, mimo wszystko, wywiera małą presję. Nie mogę się powstrzymać. To tak jak z łuskaniem słonecznika. Wciąga i już przepadłeś.

Chłód poranka, symptomatyczny dla jesieni lekki o tej porze zapach mrozu rozpylony w powietrzu, niczym najlepsze perfumy - niezbyt irytujący, lecz wyczuwalny. Wieczór napełniony wilgocią. Niczym stare, ceglaste mury. I te spadające liście… Kojące i niepokojące. Zamiatające jezdnię. Opadające na szybę samochodu. Zniewalające niejeden rozum. Liście na drzewach przesiąknięte tysiącami barw i ich odcieni, niczym w piosence Izabeli Trojanowskiej karmazynowy dwór z jego salami i lustrami. Istne delirium radości! Najlepiej fotografować jesienny pejzaż do połowy października. Potem drzewa są już jedynie swoimi własnymi, zubożałymi karykaturami. Przynajmniej tak jest w tym roku.

Kojarzycie na pewno zapach dymu z wiosennych, czy późnopaździernikowych ognisk? Często spotykam go jadąc autobusem. Przenika wszystko. Widzę wówczas zbliżającą się jesień. To jej zapach. Cień. Nie wiem czemu tak myślę. Bluetooth od strony technicznej. Tego również nie wiem. Smakowicie skomplikowane pytanie.

Jesień to muzyka. Potężna anty kakofonia. Niektóre utwory znam z czasów, gdy byłem ledwie kilkulatkiem. „Znam” to pewnie w tym przypadku zbyt potężne słowo. Kojarzę je jak przez małopolsko-jesienną mgłę, ale w głębi duszy wiem, że już kiedyś je słyszałem. Coś w nas jest. Kilogramy przeżyć. Zastygłe w bezruchu oceanu myśli emocje, uchwycone niczym na fotografiach sprzed lat. Dawno suche już ubrania zawieszone jak na spinaczu. Niektóre z utworów do jesieni pasują. Inne mniej lub wcale, ale skojarzenia z tą porą roku są dla mnie nierozerwalne. Lemon TreeGolden Brown to dzieciństwo, które przypominam sobie za każdym razem, gdy je słyszę. Sentymentalne. Też jestem. Do samych granic. Klenczona i jego Jesień… odkryłem ledwie rok temu, podobnie Barwy Jesieni Czerwonych Gitar. Wojenną, więc jesienną Patriotę Zipery słucham od czasów nieopierzonego i zagubionego licealisty. Wszystkie te utwory uzupełniają mój obraz tego wyjątkowego czasu. Proces przemijania. Koniec czegoś żywego. Koniec gorącego i wilgotnego lata. Rumieniec. Mózg pracuje. Pojawiają się pytania. Jedno za drugim. Meloman woła zza winkla. Atakuje umysł. W międzyczasie pojawiają się pauzy… Po co to wszystko? Kim właściwie jesteśmy? Gdzie przyjdzie nam żyć w życiu po życiu? Jak odpowiednio dobrze wykorzystać lata spędzone na ziemi?

Jesień to góry. Te u mamy mojego taty w Męcinie w Gorlickiem. Rześkiej babci Janiny. Drewniany dom rodzinny wśród lasów połyskujący pod różnymi kątami patrzenia farbą olejną typu „orzech jasny”. Jabłoń przed nim, która przeżyła wielu i wiele. Roślinna staruszka. Wszędobylska i kojąca woń lasu, z której niepostrzeżenie rodzą się spokój i cisza. Tajemniczy wiatr delikatnie, acz zdecydowanie kołyszący konarami drzew przybyły znad miejsc, w których nigdy jeszcze nie byłem. Czy będę? Czy mi się uda? Czy zdążę? Wypady na grzyby. Głównie rydze. Te pomarańczowe dary lasu, rosnące obok siebie, ofiarowujące swemu odkrywcy, prócz smaku, wielką, niczym niezmąconą radość. Niemal jak stary klaser ze znaczkami pocztowymi na zakurzonym strychu. To Bieszczady, które miałem okazję przemierzyć w październiku dwa lata temu, urzekające widokami, dziewiczą przestrzenią, a co za tym idzie – wolnością. Jesień to wieś rodzinna mojej mamy na Podkarpaciu. Wypady z kuzynostwem do opuszczonych domostw właśnie w głębi lasu. Tamtejszy klimat można porównać do tego rodem z horrorów klasy B, które to oczywiście wcześniej obejrzeliśmy, od pierwszej do ostatniej mikrosekundy, naturalnie. W ogóle najlepiej łykać te obrazy mroku właśnie jesienią. Tabletki na „niesen”. Kinowe seanse. Strach wyjść na ulicę. Kropelki potu delikatnie muskają skronie. Serce biegnie przed siebie. Bywa zabawnie. Pamięć zapisze co trzeba. Starość przypomni beztroskę.

„Ciemno wszędzie, głucho wszędzie”. Jesień to listopad. Dzień Wszystkich Świętych. Magia. Moc przemyśleń. Głębia myśli. Zaduma, ale bez sztucznej kreacji. Reżyser został w domu. Szczera, prosto z duszy. „Dziady” Mickiewicza strona po stronie. Części II i IV. Legendy o duchach opowiadane w wąskim gronie. „Opowieści upiorne z ziemi gorlickiej – kto chce, niech wierzy”. Budowanie klimatu. Również muzyka (Wspomnienie genialnego Niemena, puls listopada, szczególnie śpiew chóru i  dźwięk doniosłych organów wspaniale wpasowujących się w ten mglisty czas;  w zamyśle letni, lecz nostalgiczny Sealed with a Kiss Jasona Donovana jakże brzmiący listopadem; hipnotyczny The Model zespołu Kraftwerk). Listopad i jego święto to moje prywatne, zabite dechami katharsis, odgrywane co roku niczym wybitny spektakl teatralny. Niebanalne, a przecież tak… pospolite. Jest jak narkotyk.

Delektowanie się własnym jestestwem, a nie egzystencją. 1 listopada. Tajemniczość. Niesamowitość. Powiew historii. Odkrywanie tego co minęło. Co już nie wróci. Przebywać wówczas na cmentarzu to dla mnie rzecz święta. Nie tylko dla mnie, dla wspomnianych podkarpackich kuzynów również. Szczególnie, gdy zapada zmrok, a świetlista łuna migoce niczym srebrne odbicie księżyca na wodzie. Łuna widoczna z dystansu. Znicze pachną spokojem. Dłoń ogrzewa wylewany nań wosk. Jest cicho. Bezpiecznie. I tak swojsko. Takie tam zabawy od najmłodszych kobylsko-frysztackich lat. „Dzieci z Bullerbyn”. Choć może bardziej coś takiego: „Jak listek z listkiem w powiewie, kręcą się pod cerkwi wierzchołkiem, jak gołąbek z gołąbkiem na drzewie, tak aniołek igra z aniołkiem”.

Obserwuję stare, często zapomniane nagrobki. Porośnięte baśniowym mchem. Te kamienne są najpiękniejsze. Rozmyślam. Bez przerwy. Nad życiem ludzi tu spoczywających, obecnie ich szczątków. Groby żołnierzy napełniają dumą i także skłaniają do refleksji. Może przede wszystkim. Czuję się patriotą. Nie mam pojęcia, czy walczyłbym w czasie wojny. Wierzę, że tak. Nie lubię tylko tych świeżych ziemnych pagórków, bo wiem. Wiem, że kryje się w nich świeży jeszcze i niezwykle silny ból ich bliskich, którzy stracili kogoś kto mógł żyć. I kto chciał żyć. Kwiat, który usechł zanim w pełni zdążył nacieszyć swym pięknem. Najczęściej.

„Liści szumi wieniec”. Jak u Harasymowicza. 2 listopada. Dzień Zaduszny. Zaduszki. Magia trwa nadal, choć nie tak już mocno. Można odwiedzić i powspominać. Tych, dla których nie starczyło czasu poprzedniego dnia i nocy. „Co to będzie, co to będzie?”. Pięknie będzie!

Jesień to spacery. Łąki, parki i lasy. Dziewicze, namiastkowe, unikalne. Chronologicznie. Również w szeregowym towarzystwie starych, szarych kamienic, choćby w spowitym smogiem Krakowie. Najlepiej skórzana kurtka w stylu Jamesa Dean’a lub stara marynarka z dziadkowej szafy. Echo historii. Pub z piwem jak w kawałku Warszawa zespołu T-Love. Rozmowy ze znajomymi na mądrzejsze, coraz częściej – starość woła dosłyszalnie, i głupsze tematy. Zimny wiatr przenikający pijaną czuprynę aż po same końcówki. Jack w piersiówce mym towarzyszem.

To również szkoła. Czas studiów. Chwile, które z rozrzewnieniem będziemy wspominać, kiedy już nie będziemy czuć, że możemy wszystko. Jak teraz. Coś co chciałoby się mimo trudu i stresów egzaminacyjnych zatrzymać dla siebie jak najdłużej, niczym jędrne ciało, czy długie błyszczące witalnością włosy. Nareszcie zrozumiałem postępowanie tajemniczych i zbuntowanych osobistości określających się mianem wiecznych studentów. Studia to wyznacznik bycia młodym, może nawet bardziej wolnym niczym ptak. Potem klamrą zepną nas długie godziny poświęcone dzieciom, wizyty u ich dziadków – gdzie się podziali do diabła rodzice? – praca. Ogólnie walka o przetrwanie w trudnym świecie. Mimo wszystko… Optymizm to dobra rzecz.

To czas wytężonej pracy. Energia i wena do tworzenia konsolidują się ze sobą w jeden silny byt. Niczym „kobieto-mężczyzna”. Choć teraz różnie z tym bywa. Konserwatyzm zalał mój umysł. Nie jest płynny. Już tam zostanie.

To czas, by oddać się swoim pasjom. Często tym spokojnym, garażowo-pokojowym. Rzadziej ekstremalnym. Noce przychodzą za dnia. Serce domu bije rodzinnym i przyciągającym ciepłem mocniej, niż zwykle.

Jesień to szczególnie dla kibica piłkarskiego, którym jestem, czas emocji. Mecze orłów kolejnych selekcjonerów. Najczęściej nieudane, grane z myślą „po co?” i „za ile?”. Polskie drużyny w europejskich pucharach. Podobnie. Mimo wszystko wszyscy z nich pijanie marzą, by wejść bądź przejść, ale nie po cichu odejść, do historii. Zmagania w ekstraklasie. Zaskakująca pierwsza liga. Czekam na to już od lipca. Zieleń boiska maluje rzeczywistość. Pachnie mi kochaną angielską piłką lat dziewięćdziesiątych i obecnych.

To przedsionek Świąt Bożego Narodzenia, które pojawią się w większych miastach - zimny marketing zachłyśnięty papierami z podobiznami władców Polski - zdecydowanie zbyt szybko, bowiem jeszcze w magicznym listopadzie. Wiadomo czemu, nie wiadomo dlaczego nikt tego nie oprotestuje. Z chęcią opuszczę cztery ściany.

Jesień to…

Dotyk historii. Choćby na ekranie telewizyjnym. Czas honoru.
Czas spędzony w blasku kominka, popijany winem.
Kiście winogron rosnące na działce. Zrywane garść po garści. Ach to wino!
Orzechy rozgniatane butem z grubszą podeszwą.
Jej długie, proste i błyszczące włosy mieniące się w październikowym słońcu, ujmujące witalną prostotą.
Rozmowy o duchach z Panem Janem z Szymbarku.
Wypady z kuzynem-żołnierzem, na wojskowe cmentarze pachnące krwią i historią.
Zapach z kominów ziejących węglem, rozdzierający powietrze. Widok ziemsko-nieziemskch nagich konarów drzew, przypominających utrwalony w bezruchu układ krwionośny. Drzew odartych z zielonej nadziei. Szkoda niewinnych i urzekających brzóz. Natura zamyka je w swoim Auschwitz. Czy uda im się przetrwać wśród zawieruchy?

Jesień to wreszcie czas, który przypomina nam, że wszystko się kończy i znów musimy na nią czekać. A przecież tyle już czekaliśmy! Czy za rok będzie taka sama jak teraz?

Starsza Pani spotkana w miejskim krakowskim parku po powrocie ze smakowania „boskiego napoju” jak zwykł mawiać wujek o piwie, wołająca na swojego pekińczyka „Lala” odpowie: „oczywiście”. Wierzyć jej?

Jesień? Jak można mieć wtedy depresję? Czyż to nie jest jednak zbyt piękna pora? Urzeka też swym mrokiem.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Zapraszam również do obejrzenia kilku moich galerii pasujących tematycznie:






oraz:




———————————————————-

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Cmentarz w Kobylance. Połowa października 2021

Z aparatem. W przeddzień Wszystkich Świętych - wizyta na cmentarzu w Gorlicach 28/10/2024

Filmy na Halloween - moja TOP 10 horrorów