Ten smak
Sierpniowy skwar. Pot spływa po skroniach niczym kropelki wody po zimnej butelce piwa. Zrobiliśmy swoje. Trzy godziny pracy spędzone na polu o powierzchni boiska piłkarskiego w pełnym słońcu także zrobiły co trzeba. Dziennikarze wcale nie mają łatwego życia. W Polsce. Szukamy oazy, no właściwie sklepu. Te samoobsługowe w okolicy pozamykane. Dzisiaj niedziela. Ksiądz by się burzył. Za blisko kościoła. Church Power! Wjeżdżamy w rozgrzany do granic asfalt. Koła kilkunastoletniego Forda Mondeo niczym lepkie od cukru łakocie, kleją się do siebie wydając przy tym swoisty odgłos. Wreszcie jest! Widzimy szyld sklepu. Czynne!
To stary, murowany budynek, urodził się zapewne w PRL-u i mężnie stawia czoła nowej fali. Blacha skrzy się na słońcu niczym tost z serem ulegający mikrofali. Wchodzimy do środka. Pośrodku izby – tak to odpowiednie sformułowanie – stoi lada, za ladą stoi starsza kobieta – może mieć nawet siedemdziesiąt lat. Za kobietą znajdują się półki, na których z kolei ułożone są towary w liczbie kilku sztuk każdy. Niewiele tu tych współczesnych dóbr. To tak jakby ekspedientka wiedziała co, w jakiej ilości i czasie rozchodzi się najlepiej. – Poproszę oranżadę – mówię wyraźnie podekscytowany. – Na miejscu – dopowiadam. Ułamek sekundy wcześniej dostrzegłem znajomo wyglądającą butelkę z różowym napojem. – Sześćdziesiąt groszy – odpowiada starsza Pani. Z pierwszym łykiem tego napoju jak zza mgły, niezbyt jeszcze gęstej od tych lat, które już za mną, wracają do mnie wspomnienia gdy jako kilkuletni chłopiec, po kilku godzinach spędzonych w szkole, wraz z kolegą z klasy, biegłem do kiosku spożywczo-przemysłowego, znajdującego się po drugiej stronie drogi, naprzeciwko tejże szkoły. "U Pani Masztafiakowej" lub "Państwa Masztafiaków", choć to pierwsze określenie częściej wydobywało się z naszych strun głosowych. Kupowaliśmy najczęściej bułkę i właśnie oranżadę. Gazowaną. O smaku landrynkowym. Któż mógł to w ogóle wymyślić? Czyż landrynek nie powinno się zwyczajnie ssać bądź w tym nieco bardziej niebanalnym i mniej pozytywnym dla naszego uzębienia wykonaniu - gryźć? Ale żeby je pić? Ktoś jednak to wymyślił, z sukcesem skoro z rozrzewnieniem wspominam owy rytuał.
Stopniowo gaszę pragnienie. Niska temperatura cieczy, legendarny smak plus niewielka cena, odrywają mnie na moment. Od rzeczywistości. Od tego całego szumu i zgiełku. Rozmawiam ze starszą Panią. O wszystkim i o niczym. Sklep nie prosperuje już tak jak dawniej, ale stali klienci ciągle przychodzą. To dobrze, że są jeszcze w Polsce takie miejsca. Wyrwane ze szponów rozpychającej się wszystkimi kończynami nowoczesności. Tak na siłę.
Dzięki nim można poczuć coś więcej. Ten dreszcz przenikający całe ciało. A o to przecież chodzi w naszym życiu, które składa się z cząstek wyjątkowych chwil. Czyż nie?
Komentarze
Prześlij komentarz