Sam na sam w Grodzie
Kraków nocą. Niedziela. Nie byłem na mszy. Szukam kościoła. Godzina 19:30. Z Mariackiego właśnie „wyganiają” ostatnich zwiedzających i odwiedzających. – Spóźniłem się – kołacze mi się po głowie myśl z cyklu „niezła wtopa”. Rynek spowity głównie młodymi ludźmi, którzy szukają wszelakich uciech. Szukam innego. Znajduję ten koło Bagateli. Ten z odbiciem stopki Królowej Jadwigi. Idąc do celu, mijam pięćdziesięciolatka z kartką w ręku i napisem „zbieram na pierogi”. To chyba małżonek kobiety, którą z tym samym obwieszczeniem, widziałem w tym samym miejscu kilkadziesiąt godzin wcześniej. Właśnie kończy się msza wieczorna. Wchodzę. Kościół pustoszeje. W liczbie siedmiu osób ogółem, zostaję by nieco pokontemplować. Gdy wszyscy z moich „towarzyszy” wychodzą, jestem zupełnie sam. Fajne uczucie. Fajne, bo nie każdy go doświadczył. Lubię inność. Jest cichuteńko, niczym w lesie, lub na cmentarzu. To niemal centrum miasta, wieczorne godziny szczytu, a tymczasem trwam w dobrotliwej głuszy. Słychać tylko szum listopadowego wiatru. A może to jednak szum ognia ze świec? Moje nozdrza chłoną wspaniały zapach. Zapach wnętrz starych świątyń. Jedyny i niepowtarzalny. Kocham go.
Popijam sobie najtańsze w moim życiu Pepsi Twist za 1,09 zł, kupione w sklepie monopolowym w pobliżu Galerii Krakowskiej. Nie obchodzi mnie absolutnie fakt, że jest to zapewne specjalna cena, tak by od razu w zestawie zakupić sobie specyfik do stworzenia drinka. Sprzedawca pyta czy „coś jeszcze?”. Stanowczo dziękuję, płacę i wychodzę. Jestem już na Plantach. Gałęzie drzew liściastych, które zupełnie niedawno zrzuciły swych „zielonych” towarzyszy, muskają lekko zachmurzone niebo. Zza chmur delikatnie wychyla się kolisty księżyc. To widok rodem z „Rodziny Addamsów”. Lubię ten klimat. Jest mgliście. Na „plantacjach krakowskich” o tej porze, spotkać można sama „elitę”. Są drechy w kapturach, drobne pijaczki i na oko pani lekkich obyczajów w spódniczce krótkiej do pachwiny, mierząc od dołu. Pędzę chodnikiem. Przed sobą widzę dwóch wspomnianych drechów. Wymijam moją przeszkodę z lewej strony. Lekko trącam barkiem jednego z nich, właściwie jest to otarcie. Po chwili słyszę soczyste i swojskie „Jak k… łazisz pedale?”. Myślę sobie „bez przesady”. Idę dalej, ale po chwili się zatrzymuję. Niczym bezczelny i wspaniały zarazem, Eric Cantona odwracam twarz i patrzę typkowi prosto w oczy. Na jego lichej twarzy rysuje się pewne zdziwienie. Mierzę go od stóp do głów. Nie mówię nic. Oprych ma może z 40 kg wagi, a może niedowagi. Jego pomarańczowe spodnie dresowe śmiesznie powiewają na wietrze. Wygląda jak niedożywiony klaun. Zwiesza swój durnowaty wzrok. Jestem o głowę wyższy. Jego kumpel nie mówi nic, nie wtrąca się. Trwa to kilkanaście sekund. Odwracam się i idę dalej. Za plecami mam ciszę, jak w wierszu Broniewskiego.
Kraków to nie jest miasto dla samotnych ludzi. Przemierzając most Grunwaldzki widzę przed sobą sześć par z rzędu. Wszystkie z nich, trzymają się za ręce. Bardzo młodzi chcą być starsi, a starsi chcą być młodsi – pary młodsze wyglądają czasem jak staruszkowie zastygli i skonsolidowani w swym uczuciu na wieki. Co wrażliwszym, samotnym ludziom „zakochani” z pewnością mocno grają na nerwach... Po chwili widzę innych „zakochanych”. Kobieta mierzy całe i dumne 145 cm wzrostu. Facet przed nią jakieś 190. Ona go wyzywa. On odgryza się niczym bezbronny szczeniak. Zdaje się być w matni. Krzyk na całą ulicę. Ludzie odwracają głowy i zawieszają spojrzenia na owej parze. Oni tymczasem w swym pomylonym tańcu brną przed siebie. Czy to miłość?
Zatrzymuję się na środku mostu. Wyobrażam sobie własny skok do wody. Rozmyślam, czy ktoś by po mnie rozpaczał, gdybym przepadł w ciemnej, wiślanej toni. Po jej tafli dostojnie pływają dwa łabędzie. – Jest zbyt zimno. Może innym razem – myślę sobie i idę, tam gdzie poniosą mnie moje nowe buty z Galerii Krakowskiej, miesiąc temu zakupione za 199 zł, a już lekko dziurawe.
Komentarze
Prześlij komentarz